20 października, drugiego dnia X Festiwalu Górskiego Adreanlinium, Żywiec gościł podróżniczkę Małgorzatę Wojtaczka. To pierwsza Polka i jedna z niewielu kobiet na świecie, która samotnie, bez wsparcia z zewnątrz dotarła na biegun południowy. Wyczynu tego dokonała na przełomie listopada 2016 i stycznia 2017 roku.

Małgorzata Wojtaczka to pasjonatka wypraw jaskiniowych oraz ekspedycji w rejony polarne: na Islandię, Spitsbergen i Antarktydę. Brała udział w odkrywaniu nowych jaskiń w górach Picos de Europa w Hiszpanii. Dotarła na dno najgłębszej jaskini w tym paśmie: Sistema del Hou de la Canal Parda, na głębokość – minus 903 m. Zdobyła, w warunkach zimowych, na nartach, szczyt Newtontoppen (1717 m n.p.m.), najwyższą górę Spitsbergenu, ciągnąc specjalne sanie (pulki) ze sprzętem wyprawowym i jedzeniem. Samotnie przeszła ponad 120 km przez największy płaskowyż Europy – Hardangerviddę w Norwegii. Cały czas na nartach i z pulkami. Doświadczona uczestniczka żeglarskich wypraw polarnych, podczas których opłynęła jachtami żaglowymi m.in. – Spitsbergen, Przylądek Horn i dotarła na Antarktydę.
Laureatka nagrody za „wybitne osiągnięcia sportowe” przyznawanej przez UKFiT (obecnie Ministerstwo Sportu i Turystyki). Ulubiony kolor: niebieski. Zachwyca ją krajobraz i piękno surowej, polarnej przyrody Arktyki i Antarktydy. Hobby – kanioning, górskie trekkingi i podróże w niezwykłe, odległe od cywilizacji miejsca. Gdy nie jest na kolejnych wyprawach – uwielbia pracę w ogrodzie i majsterkowanie.

Dlaczego właśnie Antarktyda i biegun południowy?
„Wszystko – jak mówizaczęło się w górach. Już od czasów studenckich jeździłam w góry, często w warunkach zimowych i tam nabrałam doświadczenia wyprawowego, jak sobie poradzić w trudnych warunkach, jak zachować zimną krew gdy jest niebezpiecznie, w końcu jak ocenić swój organizm.”
Pani Małgorzata jest też taternikiem jaskiniowym, i te eksploracje podziemne, gdzie panują niskie temperatury i trzeba podejmować duży wysiłek fizyczny, również pomogły jej lepiej przygotować się do podróży na biegun. Potem wyruszyła w rejony polarne. Najpierw na Spitsbergen na małym plastikowym jachcie, później rejsy w rejon Antarktydy, gdzie poznawała lodowce, często trudne i uszczelnione.

Pierwsza myśl o Antarktydzie pojawiła się w 2014 roku podczas wyjazdu na najwyższy szczyt Spitsbergenu, który zdobyła na nartach i z sankami, gdzie panowały warunki zbliżone do tych na Antarktydzie. Wyprawa trwała trzy tygodnie, dla pani Małgorzaty zdecydowanie za krótko, bo kiedy już oderwała się od codziennych spraw i gonitwy, trzeba było wracać i wówczas zaczęła myśleć, gdzie byłoby można pojechać na dużo dłużej, gdzie również byłoby zimno, gdyż: „Ja bardzo nie lubię tropików i źle się czuję gdy jest ciepło” - stwierdziła. „To wtedy przyszła pierwsza myśl o biegunie, choć było to tylko w sferze marzeń” – dodaje. Tylko jak ludzie tacy jak nasza bohaterka na coś „zachorują”, to nie dadzą tak łatwo za wygraną. Po powrocie zaczęła czytać książki i publikacje na temat wypraw polarnych, w tym nawet książki Amundsena, które choć pisane tak dawno, też nauczyły jej wiele. I tak marzenie przerodziło się powoli w myśl o tym jak się przygotować, by dopiąć swego.
Kolejnym punktem był płaskowyż – Hardangervidda, kultowe miejsce wśród polarników, gdzie przygotowują się do swych wypraw. Była tam sama przez tydzień przechodząc 120 km, żeby się przekonać, czy naprawdę chce sama pojechać na Antarktydę, gdyż wtedy człowiek jest zdany wyłącznie na siebie i może ufać tylko swoim umiejętnościom. „Takie samotne maszerowanie daje jednak dużo wolności i to jest to, co chciałabym robić”- pomyślała po powrocie z Norwegii.
Później zaczęło się załatwianie zezwolenia i odpowiednich dokumentów, których uzyskanie nie jest wcale sprawą łatwą. Trzeba wykazać się odpowiednim doświadczeniem i wiedzą, żeby móc je otrzymać. Po dopięciu wszystkich formalności i zarezerwowania biletów, zaczęły się żmudne pięciomiesięczne przygotowania, zarówno sprzętowe jak i kondycyjne. Podobnie jak nasza biegaczka Justyna Kowalczyk, biegała po lesie z przywiązanymi do linek oponami, dodatkowo obciążonymi, „z daleka od sąsiadów” - jak z uśmiechem stwierdza, biegowy trening wspomagając zajęciami wytrzymałościowymi z trenerem. Skompletowanie sprzętu, a zwłaszcza jego wybór, również nie był rzeczą łatwą. Ekwipunek musiał spełniać kilka warunków, żeby sprostać ekstremalnym warunkom panującym na tym kontynencie: być jednocześnie niezawodny, lekki i wytrzymały.
Część rzeczy z wyposażenia trzeba było robić na zamówienie, wiele z nich kupować w różnych krajach, a później trzeba je było jeszcze przetestować. Oprócz sprzętu nieodzowną sprawą okazał się wybór odpowiedniej odzieży na tak ekstremalne warunki. Wymogiem uzyskania pozwolenia na wyprawę było posiadanie dwóch telefonów satelitarnych, trackera, który pokazywał jej aktualną pozycję w internecie oraz dwóch gps-ów, kompasów, paneli słonecznych itp. Pani Małgorzata kilka razy podkreślała podczas prezentacji, że gdyby nie pomoc jej przyjaciół, to sama nie dałaby rady wszystkiego zaplanować, zorganizować i nic z jej zamierzeń by nie wyszło. Na prezentowanych przez nią zdjęciach widać było dużą grupkę ludzi, która na każdym etapie podróży ją wspierała.

W końcu nastąpiło długo wyczekiwane rozpoczęcie wyprawy. Pierwszym punktem było Punta Arenas w Chile, miasto na samym końcu Ameryki Południowej i ostatnia już selekcja sprzętu. Ładunek, który musiała ciągnąć za sobą ważył 100 kg, w tym liofilizowane jedzenie prawie 60 kg, 1 kg na dzień. Później już pięcioipółgodzinny lot na Antarktydę, nieziemsko głośnym samolotem transportowym z Kazachstanu, bez okien i lądowanie na lodowcu Herkules Inlet: „bajkowej wprost okolicy i lepszego miejsca na bazę nie można sobie wymarzyć, biały śnieg, błękitny lód, dookoła przepiękne góry” - jak je opisuje podróżniczka.
Po trzech dniach aklimatyzacji, kolejne pakowanie i w końcu nadchodzi chwila startu. Przed nią do pokonania 1200 km i 2.850 m przewyższenia, walka z silnymi, często huraganowymi wiatrami, niskimi temperaturami dochodzącymi do minus 45 stopni oraz szczególnie niebezpiecznymi szczelinami lodowymi. Jak przyznaje – „Wystartowałem ze ściśniętym żołądkiem w stronę bieguna południowego, co było trochę abstrakcyjne tak naprawdę, ale starałam się nie liczyć sobie, że mam już o dwadzieścia kilometrów mniej po całym dniu, ale wyznaczałam sobie mniejsze cele. Wtedy jest dużo łatwiej, bo całe 1200 km jest tak dalekosiężne, że trudno w ogóle o nich sobie myśleć.”  


Film: Zespół SamotnieNaBiegun.pl

Pierwszego dnia pani Małgorzata przeszła dużo więcej niż powinna, była przepiękna pogoda, którą chciała wykorzystać, ponieważ aura na biegunie południowym jest bardzo zmienna. Szczególnie uciążliwy okazał się wiatr, który wiał praktycznie codziennie, bezwietrznych dni było zaledwie kilka. Gdy wiatr wiał w twarz wyziębiał niemiłosiernie ciało z przodu, podczas gdy słońce świecące w plecy sprawiało, że pot lał się po plecach. Po tygodniu rozpoczęły się zadymki śnieżne, które utrudniały bardzo marsz, a szczególnie rozbicie namiotu zaczęło zabierać dużo więcej czasu.
Najtrudniejszą pogodą okazał się jednak tzw „whiteout” inaczej "biała ciemność", dni kiedy jest totalny brak widoczności i słońce nie jest w stanie przebić się przez grubą warstwę chmur, a wszystko co białe wydaje się zupełnie płaskie. Poruszanie się w takich warunkach, zwłaszcza w tzw. zastrugach, czyli wydmach ze śniegu o różnej wysokości, od pół do nawet trzech metrów, jest niezwykle trudne i powolne. Łatwo w takiej bańce mlecznej po kilku krokach stracić zupełnie orientację i zboczyć z wyznaczonego kursu.
„Pierwsza część wyprawy to była dla mnie tak naprawdę sama przyjemność, bo wszystko mnie cieszyło, że jest pięknie, nieziemsko, kosmicznie, krajobrazy zupełnie inne niż wszędzie” - stwierdziła. Dla podróżniczki najsmutniejszą rzeczą był pośpiech. W panującym tam zimnym klimacie, każdą czynność trzeba robić dwa razy dłużej niż normalnie, więc trzeba było narzucić sobie reżim czasowy, żeby zjeść, ubrać się odpowiednio, spakować i wreszcie przejść odpowiednią ilość dystansu. Każdy dzień wyglądał podobnie. Podczas wędrówki podróżniczka miała podzielony czas na szychty dwugodzinne, potem piętnastominutowa przerwa na herbatę i słodycze, czasem kabanos. W głównym menu dnia była kanapka z sucharów z dwucentymetrową warstwą smalcu. Wieczorem rozbijanie namiotu, okopywanie go śniegiem, później gotowanie i suszenie ubrań.
„Ten marsz był dla mnie ważny – podkreślała pani Małgorzata - chciałam zobaczyć wnętrze kontynentu, chciałam być sama. Bo co prawda samotność pozbawia nas przyjemności, wesołości drugiego towarzysza, nie ma się też z kim podzielić emocjami, ale jak się wędruje samemu, to daje dużą wolność tak naprawdę. Człowiek się koncentruje bardziej na tym, co go otacza, na przyrodzie, na przestrzeni, na krajobrazach. Jest trudniej, ale jest też fajnie”.
Mogłoby się wydawać, że taka wędrówka jest monotonna, ale wbrew pozorom wcale tak nie jest, każdy dzień był inny, krajobraz nieustannie się zmieniał, chmury i słońce tworzyły niesamowite spektakle, zmieniające się niezwykle dynamicznie. Często pani Małgorzata łapała się na tym, że siedzi na saniach i obserwuje te piękne widowiska, zamiast pokonywać dalszą trasę.

W drugiej części trasy zrobiło się bardziej niebezpiecznie, gdyż na wyznaczonej drodze pojawiły się lodowe szczeliny. Wyglądem przypominały autostradę wypełnioną w środku płaskim śniegiem. Po przejściu trzech szczelin, nieoczekiwanie przed podróżniczką pojawiło się pole szczelin, pogoda się zepsuła, zrobiło się ponuro i podróżniczka musiała nadrobić drogi, schodząc pomiędzy dwiema lodowymi rozpadlinami, szczęśliwie omijając ten niebezpieczny teren, ale jej uwaga musiała być nieustannie skoncentrowana, zdawała sobie bowiem sprawę, że w przypadku wpadnięcia w taką czeluść, może się to źle dla niej skończyć.  Trudności w drugiej połowie wyprawy potęgował też zmienny wiatr i opady śniegu, które były w tym czasie anomalią. Ciągnięcie sanek przez taki świeży śnieg było dużo trudniejsze, mimo że przecież były lżejsze niż na początku.  Następną niedogodnością było kluczenie pomiędzy labiryntem zastrug wysokości człowieka, z klinującymi się sankami pomiędzy nimi. Po ponad dwóch miesiącach nadszedł jednak ten dzień, w którym cel zdawał się być na wyciągnięcie ręki, na biegunie bowiem zlokalizowana jest amerykańska stacja badawcza widoczna z oddali.

Ostatni dzień okazał się jednak trudny, ponieważ po dwunastogodzinnym marszu, gdy do celu zostało zaledwie kilka kilometrów, pani Małgorzata nie chciała już biwakować i szła w sumie dwadzieścia! godzin.
Dotarła do wymarzonego i wyśnionego celu rano, w dniu 25 stycznia 2017 roku, po 69 dniach mozolnej wędrówki, gdzie po pamiątkowym zdjęciu przy szklanej kuli wyznaczającej punkt zbiegu wszystkich południków, czekał już na nią samolot, z którego, tym razem z powietrza, mogła obserwować trasę, którą pokonała widząc swoje własne ślady, ciągnące się po śnieżnym pustkowiu.


Film: Zespół SamotnieNaBiegun.pl

Tak opisuje ostatnie chwile na biegunie:
„Z jednej strony szczęście, ogromna satysfakcja, że nic się nie stało nieprzewidzianego, szczęście, że to wszystko przeżyłam, to muszę przyznać, że znowu pomyślałam, że była przepiękna wyprawa, tylko szkoda, że tak krótko. Po prosu, żal mi było, że już nie rozbije swojego namiotu, że następnego dnia już się nie obudzę i nie zacznę szykować do drogi, ale myślę, że wysiłek był warty było przepięknie”.

Po zakończonej prezentacji publiczność miała możliwość zadawania pytań naszej bohaterce.
Wśród nich znalazła się takie, czy podróżniczka wróci kiedyś na biegun? Odpowiedziała tak, że na biegun bardzo chętnie by wróciła, choć to nie takie proste, potrzeba na to mnóstwo czasu i masę nowych środków, ale myśli już o tym.
„Te rejony polarne, tam jest niesamowita przyroda, tam nie ma ludzi, to wszystko jest takie niezniszczone ręką człowieka, nie widać cywilizacji, to naprawdę jest duża zaleta. Nie ma tłumów ludzi, tłumu turystów i rzeczywiście to są miejsca, tak jak kiedyś było.” –  tak opisywała swoje wrażenia.

Podczas prelekcji odniosłem wrażenie, że emocje towarzyszące podczas wędrówki w tak dziewiczym, choć trudnym i pełnym zagrożeń miejscu, są nieporównywalne z niczym innym. Mimo to zgromadzona publiczność mogła choć trochę poczuć ich namiastkę i odbyć wraz z naszą bohaterką fascynującą podróż w głąb tego niedostępnego kontynentu oraz zobaczyć jego piękno.
Życzymy  pani Małgorzacie, żeby mogła dalej spełniać swoje marzenia i przeżywać takie piękne momenty jak podczas swojej wędrówki jak najczęściej.
Wszystkich zainteresowanych wyczynem pani Małgorzaty zapraszam do odwiedzenia strony jej wyprawy TUTAJ.

{gallery}596{/gallery}

Zdjęcia Małgorzata Wojtaczka i zespół SamotnieNaBiegun.pl